poniedziałek, 21 maja 2012

Rozdział siódmy.

Wiem, że od wspomnień zaczynam płakać, łzy lecą nieprzerwanymi strumieniami. Jednak chce tam pójść, zawsze siedzieliśmy nad tym stawem, czasem się kąpaliśmy, rzadziej, jednak czasem w lecie wieczorem przychodziliśmy aby się wykąpać. Chciałabym tam wrócić, usiąść i powspominać, chociażby po to, aby sobie popłakać, w tym miejscu jeziora mało kto się pojawiał. Zwyczajnie tylko my znaliśmy to miejsce. Ani żywej duszy przez calutki czas.
Wybrałam się tam, było dość późno. Szłam ulicami Mulberry, przyjechałam tutaj tak jak zawsze z Williamem, stopem. Czasem się bałam, nie wiadomo kto nas może wziąć, jakiś popapraniec, zboczeniec, albo co gorsza morderca. Często żartował - co mnie nie koniecznie śmieszyło - że gdyby chciał jedynie sobie zapłacić za jazdę..to ja tam z nim pójdę na tylne siedzenie i oboje będziemy zadowoleni. Oczywiście mowie o gościu i Williamie, bo nie będzie musiał mu płacić. To było zajebiste, gdy to mówił miał taką poschizowaną minę, jakby mógł to zaśmiałby się tak jak to robią rasowi psychole. Uwielbiałam go, zawsze potrafił mnie rozśmieszyć, kiedyś skręciłam kostkę, na wakacjach, przychodził do mnie codziennie. Kupił mi nawet kilka razy jakieś słodycze, za co dostawał w łeb, bo zwyczajnie nie można mi było. Mama załatwiała mi sesje, nie można mi było jeść słodyczy. A on powtarzał, że nie pójdzie nigdzie sam, bo zwyczajnie nie będzie widział przed sobą kręcącego się tyłeczka, a to było by już co najmniej karygodnym faktem. To było naprawdę słodkie, bo zawsze potrafił mnie rozśmieszyć. Teraz musiałam iść sama, nikt nie klepał mnie w tyłek gdy celowo szłam przed nim i kręciłam mocniej niż zwykle. Robiłam to specjalnie, bo wtedy tak ładnie się śmiał, cwaniacko, że udało mu się - po dość długiej zabawie w łapanego - mnie złapał i ukarać, za to celowe zmuszanie go na patrzenie na ten mój tyłek. Zawsze się uśmialiśmy w drodze do naszego ulubionego prywatnego miejsca. Jedynie naszego. Eh! Wcale nie, wcale bo nie! Nie mam łez w oczach, ani troszkę! No dobra, kłamie, mam, mam, przyznaje się. Ale to..ze szczęścia, uśmiecham się do tych wspomnień, śmieje się razem z nami sprzed sześciu lat, to chyba..normalne?! Sama już nie wiem jakie odruchy są normalne, a które tylko i wyłącznie podporządkowane mnie. Naprawdę nie wiem kiedy zachowuje się jak nienormalna, a kiedy jak normalny, zdrowy na umyśle człowiek. Jednak nieważne, moje zajebiste rozkminy na temat 'jestem psychiczna, czy nie?!' czas skończyć, to akurat jest najdziwniejsze, że w taki sposób się zachowuje.
Na reszcie dotarłam do naszego miejsca, uwielbiam je tak nazywać, uwielbiam. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że on na pewno już o nim nie pamięta. Zapomniał o nim, wiem to. O wszystkim zapomniał. O mnie. O swoich rodzicach, o swojej siostrze, jak i bracie. To jest skurwysyn...
Siadłam na skraju starego molo, niesamowicie poniszczone, akurat tu gdzie siedzę jest względnie stabilnie, wygodnie nawet. Macham nogami jak dzieciak, kiedyś wpadł mi tu but, nieważne, że była niedziela, a to były kościelne buty. Skoczył po nie, bo żeby było jeszcze lepiej to siedzieliśmy na końcu mola, nad dość głęboką wodą. To było coś, śmiałam się wtedy jak pojebana, co najmniej! Znów mam mokre oczy, ciekawe czy to jest spowodowane mżawką czy naprawdę oczy mi łzawią. Zostawmy to na potem.
Najbardziej zapamiętam chyba.. tę ostatnią tu spędzoną burzę z piorunami. Nie jakaś tam zwykła burza z piorunami, jak byście chcieli wiedzieć to tu jest mnóstwo przestrzeni. Siedzieliśmy tutaj bardzo długo, przyjechaliśmy koło 12 w południe, ściemniało się, jednak nie koniecznie z powodu późnej godziny, w lecie słońce zachodzi kolo 19 czy nawet przed 20, szczególnie pod koniec czerwca. Było koło 17, więc nie koniecznie jakaś późna godzina. Zbierało się na deszcz, czuć było w powietrzu, było ono o wiele cięższe robiło się okropnie duszno, nawet czuć było ten deszcz nadchodzący z daleka...

- Chodźmy kurde, padać będzie. - prosiłam go już od dobrych piętnastu minut. - Proszę, przynajmniej się schowamy, trzeba będzie niedługo wracać. - Taa, jęczałam mu, ale nie chciałam być chora, przeważnie po takim zmoknięciu jestem przeziębiona.

- Nie pierdol, z cukru jesteś?


- Przecież wiesz, że się za pewne rozchoruje.

- To co? I tak się ode mnie nie uwolnisz! - zaśmiał się, pchając mnie w taki sposób, że położyłam się na spróchniałych deskach naszego ukochanego molo, a on obok mnie. Wiedziałam jedno, na pewno jeszcze stąd nie pójdziemy.

- O czym myślisz?

- Ja? Hm..chyba o wszystkim, o wszystkim i o niczym.

- A dokładniej?

- Sam nie wiem, chciałbym już się stąd uwolnić. - mówił tajemniczym głosem w dodatku z ciężkim westchnięciem na sam koniec. - Chce stąd wyjechać, sama wiesz..

- Wiem, chcesz mnie już zostawić.

- Chce założyć zespół i zdobyć Amerykę, a później cały świat.

- Chcesz mnie zostawić.

- Mieć w chuj kasy..czujesz to?

- I zostawić mnie samą.

- Fanki..

- Beze mnie..

- Wszystko czego kurwa dusza zapragnie. - gadał jak zakręcony, nie dało się ukryć, że naprawdę mówił serio i właśnie o tym myślał, jednak..co ze mną?

- Chcesz się mnie po prostu pozbyć. - powtarzałam to dosłownie cały czas jak najęta, za każdym razem mnie olewał.

- Wyobraź sobie kurwa tych ludzi pod sceną, tysiące ludzi, krzyczących moje imię, widzisz to oczami wyobraźni, tak jak widzę to ja?

- A mnie tam nie będzie.

- Ja je widzę, te tłumy..


Niby w tej rozmowie nie było nic nadzwyczajnego, i co ma do tego nadchodząca burza, a później zmoknięcie do suchej nitki. Może dla kogoś innego nic. Lecz dla mnie..wielkie znaczenie miała ta ulewa. Był to nasz ostatni wyjazd do 'Naszego Miejsca'. Ostatni raz rozmawialiśmy, na drugi dzień byłam chora, nie rozmawialiśmy, nie było go. Był w pracy. Potrzebował pieniędzy. Miałam trzy dniówkę, trzy dni w domu, trzy dni w łóżku, trzy dni w tonie chusteczek... Później już wszystko poszło łatwo, wyjechał, zostawił mnie...znamy zakończenie.
Z biegiem lat wydaje mi się, że..to moja wina. Ograniczałam go, jedynie ograniczałam. Za dużo sobie wyobrażałam, głupia się zakochałam. Zdałam sobie ostatnio z tego sprawę, zastanawiałam się nad tym trochę głębiej i doszłam do takiego, a nie innego wniosku, że to tylko i wyłącznie moja wina była. Ograniczałam niesamowicie, tak jak już wspominałam. Był ze mną uwięziony jak w klatce, brałam wszystko co mówił na poważnie. On na pewno robił sobie ze mnie zwyczajnie żarty, nic innego. Albo..był zagubiony, do tej pory jest i od zawsze był. Chciałam pomóc mu się odnaleźć i..szło nieźle, jednak to był pewien rodzaj uzależnienia, ograniczenia. Jestem od niego zależna dotąd, bez przerwy. Wcale mi nie przeszło. Co ja poradzę na to, że tak zawrócił mi w głowie, że nie jestem w stanie sobie go odpuścić, mam się powiesić z miłości do niego? Czy z tęsknoty, która zaczyna mnie w tak paskudny sposób niszczyć i dobijać, że popadam w depresje, jak kiedyś ją miałam, uwolniłam się, tak teraz zdałam sobie sprawę, że znów mam stany depresyjne. A już kurwa sądziłam, że dałam sobie radę.
Zeskakuję z molo, kopię jakąś puszkę, nieważne że coś się z niej wylało na mojego buta, nie obchodziło mnie to. Jestem zła, jednocześnie jest mi przykro. Najgorsze w tym wszystkim według mnie jest fakt, że jest takim wielkim tchórzem. Ja też jestem. Ale on wie gdzie jestem ja, a ja nie wiem gdzie jest on. Dlaczego nie mógł mi tego powiedzieć? Mógł zwyczajnie powiedzieć mi prawdę, prawdę w postaci szczerego stwierdzenia, że już nigdy się nie zobaczymy, że już nie jestem mu potrzebna, wykorzystał mnie do końca, rozkochał w sobie..i zostawi teraz. Ale to jest moja wina, niczyja więcej, nie jego, nie jego rodziców, jego charakteru, to moja wina! Jestem naiwna, mówił, że słodka, a może i słodka idiotka?! Słodko naiwna? Chuj wie.
Jednak to boli, wracać tą znaną mi ulicą, która prowadziła na obrzeża miasta, na których przeważnie łapaliśmy stopa. Teraz będę się o niego starać sama, stać i czekać, później jechać z nieznajomą mi osobą. Jednak nie chce tego zmieniać, pasuje mi to.
Bez niego zamieniam się w takiego samotnika walonego. Mam może przyjaciółkę, znajomych, jednak stwarzam pozory. Zamykam się w swoim własnym świecie, w którym miałam z nim żyć. Nigdy sobie tego nie wybaczę, że przez moją naiwność odszedł na zawsze. Tego, że..nigdy więcej mnie nie przytuli, nie szepnie mi jakichś głupich, czy może słodkich słów do ucha.
Jednak wiele bym oddała, aby znów te tak cholernie puste słowa usłyszeć, z jego ust, kierowane w moją stronę. Niczego kurwa bardziej nie chce od tego jebanego świata.
Serce mnie kłuje, ląduje na krawężniku, z głową między nogami. Kręci się wszystko wokół. Popadam w paranoje. Zdaje mi się, że to wczoraj siedzieliśmy razem, we dwoje na tym właśnie, na tym samym krawężniku, zmęczeni staniem czekając aż ktoś się zatrzyma. Dlaczego musiałam to wszystko spierdolić? Jestem taka głupia, tak mocno go kocham, tak niesamowicie tęsknie. Boże idiotko, obudź się, jesteś taka naiwna, głupia w dodatku, wszystko spieprzyłaś, wszystko! Teraz będziesz cierpieć. Przez własną głupotę i to, że przez ciebie odszedł...i nie wróci, mimo, że obiecał.
Świat kręcił się coraz mniej, mimo tego, dopiero gdy do moich uszu dobiegło wołanie ocknęłam się. Jakaś kobieta z samochodu wołała 'Coś nie tak, Halo?'. Wstałam i podeszłam chwiejnym krokiem w jej stronę. Po niedługim czasie byłam w drodze do Lafayette. Mimo wszystko..nie żałuje.


3 komentarze:

  1. Coraz bardziej szkoda mi tej Marty : <

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne opowiadanie , czekam na następną część:) tutaj mój blog : http://rockoweopowiadania.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda mi Marty.. Widać, ze jest bardzo emocjonalną osobą..
    Nie mogę w to uwierzyć, że Axl okazał się być aż takim chamem..

    I nie mogę uwierzyć w to, że Axl miał wyrzuty sumienia.. Co jak co, ale on ?
    Zaskakujesz mnie dziewczyno :)

    OdpowiedzUsuń